Dwa tygodnie temu miałem bliskie spotkanie z mieszanką asfaltową - niestety, słowa Johnnego Bravo że beton amortyzuje upadek nie były prawdą... I tak oto najprawdopodobniej skończyłem rowerowy sezon 2015 (przynajmniej ten ambitny). Szkoda bo imprezy najbardziej mnie interesujące (Memoriał Bercika i zlot forumrowerowego.org) uciekły mi sprzed nosa i pozostało mi je śledzić zza biurka - ale od początku.
Od kilku lat (cholera wie ilu) jeździłem na uczelnie i do pracy rowerem. Miejsca te były odlegle od mojego domu średnio 15km, czyli tak "średnio na jeża". Po co to robiłem? W sumie na tą decyzje składało się kilka powodów:
Czas - warszawskie korki
gęste jak broda Conchity Wurst sprawiają że jadąc pojazdem dwukołowym czujesz się jak
wsza, która mknie między tymi włosami, ale niestety masz świadomość że nikt cie tu nie chce. Zysk czasu?
Około 40min w stosunku do komunikacji miejskiej - Czyli nie najgorzej.
Przyjemność - myślę że każdy kto tu zagląda kojarzy rower z przyjemnością. Owszem jazda jest przyjemna, ale
poruszanie się w gęstwinie ludzi, zwierząt i kierowców puszek na kołach, znaczenie obniża wielkość przyjemności. Nie mówiąc już o wszechobecnych
sygnalizacjach świetlnych, które ma się wrażenie że są wyposażone w fotokomórki, które przy dojeździe do skrzyżowania włączają czerwone światło (a może tylko ja tak mam?).
Satysfakcja - nikt mi nie
powie, że jak jedzie na rowerze i spojrzy na zatłoczony autobus, tramwaj, pociąg czy trolejbus, gdzie nieświeży panowie stoją z rękami w górze i opierają się o
babcie, które zawsze muszą się poruszać w godzinach szczytu nie czuje satysfakcji - toż to jest uczucie niesamowitej ulgi.
Tak samo z wymijanymi samochodami w których zazwyczaj oprócz kierowcy znajduje
się tylko stęchłe powietrze (jazda w kilka osób pewnie pomogła by na zatłoczenie
stolicy).
Kondycja - wiadomo codzienna jazda sprawia że nasza kondycja jest o niebo lepsza - co tu dużo mówić - czasami ciężko jest się zwlec z łóżka żeby pojeździć przed pracą - a dojazdy do pracy wychodzą tak po prostu, przy okazji.
Zdrowie - To raczej jeśli chodzi o jazdę zimą. Od kiedy jeżdżę zimą do pracy (mniejsze odległości niż w lato) choruję dużo mniej. Przypadek?
Coś tych plusów wyszło z dużo. No nic. Jak zawsze są jeszcze jednak "walety".
Zmęczenie - o ile w pracy nie jest źle bo jesteś pełen energii po porannym wysiłku to po powrocie do domu, żona nie ma z ciebie żadnego pożytku - po prostu podasz z nóg i musisz więcej przespać by odzyskać energię. Więc czas który zaoszczędziliśmy na dojazdach poszedł "w pi..u".
Niebezpieczeństwo na drogach - ciężko powiedzieć kto jest największym winowajcą niebezpieczeństwa na drogach. Każdy ma coś za skórą, kierowcy samochodów, rowerzyści czy nawet piesi. Na mnóstwo ogarniętych ludzi, zawsze trafi się jeden który skutecznie uprzykrzy ci przejazd. Raz bardziej raz mniej, ale niestety trafia się to często. Jak było u mnie? Już pisze:
Wypadek był chyba podobny do wielu innych takich wypadków.
Wracałem z pracy na drodze z pierwszeństwem, także nie spodziewałem się jakiś znacznych utrudnień, a w takich wypadkach lubię jeździć na lemondce. Nagle z drogi podporządkowanej wyjechał mi czarny sedan (nawet nie zdążyłem ogarnąć marki i modelu). Kierowca nawet nie spojrzał w lewo (wydaje się to nie prawdopodobne), ale dojeżdżając do ulicy patrzył w prawo. Dziwne... Jakby chociaż była tam jakaś fajna laska, ale nie. Nic, pusto... Jedyne co pamiętam to muzyka disco polo i przyciemnione szyby. No niestety w takim wypadku do gry włączyły się odruchy. Wcisnąłem oba hamulce, a że jechałem na lemondce to środek ciężkości był bardzo przesunięty do przodu, i włala - "i believe i can fly"... zanim się obejrzałem to leżałem na ziemi. Po odzyskaniu świadomości co się stało, szybka akcja i przerzucanie siebie i wehikułu na chodnik. Poszło całkiem sprawnie. Niestety nie aż tak sprawnie by kierowca jeszcze zaszczycił mnie obecnością. Sedan zniknął z zasięgu wzroku.
Adrenalina była na tyle wysoka że jak zobaczyłem że ruszam ręką to pomyślałem - "dojadę do domu". Niestety po przejechaniu 5-10m musiałem zrezygnować - po dotknięciu łokcia, jakaś kość latała w lewo i w prawo. Okazało się że złamałem wyrostek łokciowy.
Potem już standard - szpital - kolejka - czekanie na operacje (wyrostek łokciowy) - niedobre niedoprawione jedzenie - operacja - wolne od pracy - rehabilitacja.
A tak wygląda moja ręka i szwy dokonane w szpitalu (ja jestem pod wrażeniem jak równo i estetycznie to wygląda. Maja jakąś maszynę czy co?).
Po tym wypadku i pierwszym kroku do zostania ROBOCOPEM (druty w ręku), doszedłem do wniosku że rzucam jazdę rowerem po mieście do pracy. Wolę kojarzyć rower z przyjemnością, a jak już ma coś się stać, to chcę mieć świadomość że to z mojej winy, a nie innego kierującego. Także teraz rower ograniczam do lasów, gór i wycieczek z rodziną, czyli do tego co sprawa największą przyjemność. A Wy? Co myślicie na temat miejskiej jazdy? Znacie miejsce w Warszawie gdzie na rehabilitacje czeka się najkrócej?
Wypadek był chyba podobny do wielu innych takich wypadków.
Rowerowa Mapa Warszawy z zaznaczonym miejscem wypadku |
Wracałem z pracy na drodze z pierwszeństwem, także nie spodziewałem się jakiś znacznych utrudnień, a w takich wypadkach lubię jeździć na lemondce. Nagle z drogi podporządkowanej wyjechał mi czarny sedan (nawet nie zdążyłem ogarnąć marki i modelu). Kierowca nawet nie spojrzał w lewo (wydaje się to nie prawdopodobne), ale dojeżdżając do ulicy patrzył w prawo. Dziwne... Jakby chociaż była tam jakaś fajna laska, ale nie. Nic, pusto... Jedyne co pamiętam to muzyka disco polo i przyciemnione szyby. No niestety w takim wypadku do gry włączyły się odruchy. Wcisnąłem oba hamulce, a że jechałem na lemondce to środek ciężkości był bardzo przesunięty do przodu, i włala - "i believe i can fly"... zanim się obejrzałem to leżałem na ziemi. Po odzyskaniu świadomości co się stało, szybka akcja i przerzucanie siebie i wehikułu na chodnik. Poszło całkiem sprawnie. Niestety nie aż tak sprawnie by kierowca jeszcze zaszczycił mnie obecnością. Sedan zniknął z zasięgu wzroku.
Adrenalina była na tyle wysoka że jak zobaczyłem że ruszam ręką to pomyślałem - "dojadę do domu". Niestety po przejechaniu 5-10m musiałem zrezygnować - po dotknięciu łokcia, jakaś kość latała w lewo i w prawo. Okazało się że złamałem wyrostek łokciowy.
Potem już standard - szpital - kolejka - czekanie na operacje (wyrostek łokciowy) - niedobre niedoprawione jedzenie - operacja - wolne od pracy - rehabilitacja.
A tak wygląda moja ręka i szwy dokonane w szpitalu (ja jestem pod wrażeniem jak równo i estetycznie to wygląda. Maja jakąś maszynę czy co?).
Po tym wypadku i pierwszym kroku do zostania ROBOCOPEM (druty w ręku), doszedłem do wniosku że rzucam jazdę rowerem po mieście do pracy. Wolę kojarzyć rower z przyjemnością, a jak już ma coś się stać, to chcę mieć świadomość że to z mojej winy, a nie innego kierującego. Także teraz rower ograniczam do lasów, gór i wycieczek z rodziną, czyli do tego co sprawa największą przyjemność. A Wy? Co myślicie na temat miejskiej jazdy? Znacie miejsce w Warszawie gdzie na rehabilitacje czeka się najkrócej?
szkoda że wyciągasz pochopne wnioski, przede wszystkim lemondka nie jest do jazdy po mieście, jeśli kogoś interesuje sportowa pozycja to tylko kolarka, lub rower samoróbka z barankiem. Lemondka to proszenie się o problemy, toż to wynalazek typowo torowy ;).
OdpowiedzUsuńPrzykra kontuzja, ale Sam byłeś nie bez winy.
No może i fakt że lemondka nie jest do jazdy po mieście, ale jakoś mi się wydawało że jak mam hamulec torpedo to nie jest to taki zły pomysł. Niestety odruchy zadziałały...
UsuńMoże i zostawienie jazdy miejskiej jest pochopne, ale koniec sezonu w lipcu przez taką głupotę boli i nie chciałbym by się to kiedykolwiek powtórzyło. Co przyniesie następny sezon? Zobaczymy.
Kurczę jak ci współczuję.. Jeżdże po Warszawie do roboty od 2 lat i nie miałam jeszcze poważniejszego wypadku. Również zimą. No i od 2 lat nie byłam chora, więc tu masz chyba rację z tym zdrowiem ;) Tylko smród spalin jest okropny. Przypuszczam, że wcześniej czy później ktoś we mnie wjedzie, ale na razie czuję się pewnie. Jeżdżę bardzo uważnie, oczy dookoła głowy, absolutny brak zaufania do kierowców. Dziś rano miałam to samo co ty! Z ciężarówką. Koleś sobie po prostu wyjechał na główną i skręcił w prawo, jakbym była przezroczysta. To już nawyk, żeby mieć palce na klamkach przed każdym skrzyżowaniem. Raz się zdarzyło, że poleciałam na słupek jak jakiś dupek autem mi wyjechał, i też się tylko popatrzył jak kwiczę na ziemi i pojechał. To akurat jest skurwysyństwo. No ale ciekawa jestem.. myśle, że jak zaleczysz łokieć to zatęsknisz i zmienisz zdanie :) Jeśli chodzi o rehabilitację - polecam http://www.cms.waw.pl/ przy stadionie RKS Skra, szczególnie Piotra Trochimczuka http://www.piotrtrochimczuk.pl/ Dużo zdrowia życzę - Marika
OdpowiedzUsuńDzięki za namiary (szczególnie na p. Piotra) myślę że czeka mnie z nim spotkanie.
UsuńCo do powrotu to się tego obawiam. Znając siebie, zatęsknię szybko, choć to zdarzenie mnie trochę nauczyło.
Tak czy inaczej wydaje mi się że jest lepiej jak człowiek nie czuje się pewnie bo wtedy przekracza różne granice. Wiem po sobie. No nic świata nie zmienisz i pseudo kierowców nie wyplenisz więc pozostaje mi życzyć Ci powodzenia.
Ja to nie hamuję przednim hamulcem jeśli jest dość mocny. Dwa razy w życiu fiknąłem do przodu używając przedniego hamulca i na 3 raz na pewno nie pozwolę.
OdpowiedzUsuńW sumie to powinno się hamować przednim.
UsuńFaktem jest jednak, że jak ustawi się go na żyletę to przed użyciem powinno się skonsultować z lekarzem lub farmaceutą... bądź też dentystą.
Ja już kilka razy w życiu leciałem przez kierownicę, niestety myślę że ten raz też nie był ostatnim...
najpierw hamuję tylnym, jak wiem, że nie wyhamuję, to wtedy używam przedniego. No cóż selekcja naturalna, chcesz to używaj przedniego:P
OdpowiedzUsuń